Rougue Psykers – Blackstone Fortress

Disturbing metal clanging may welcome you, if you stumble too far nad too deep into Blackstone labyrinth. When you feel the temperature fall rapidly, if you see frost fractals covering walls around you, it might be already too late.

Psykers are a terrible manifestation of warp in the Materium (reality). Those guys can bolt deadly energies anywhere they see fit. In fact, they tunnel so much energy they can spontaneously explode, destroying anything and hurting anyone standing too close to them…

As an energy syphons barely containing the warp within them, they float like helium balloons. Perhaps. What would happen, if you’d snapped those chains from their feet?

My Rougue Psykers come from Blackstone Fortress tabletop game. Only once I played using them in another Warhammer Game: Kill Team. The blue guy managed to BLAM! one target and then beautifully died of “too much warp in your head”…

Darkest Dungeon…

(…)

Słyszałam, że w osadzie na południu poszukują najemników. Praca podobno w ponurych okolicznościach, ale płatna dobrze i w szczytnym celu. Podobno jacyś bandyci kryją się po lasach jakiegoś dziedzica, czy hrabiego, nie wiem dokładnie… Potrzebuję pieniędzy, więc chociaż mam pewne wątpliwości, chyba warto sprawdzić tę opcję. Nie pierwszy raz przecież będę walczyć “w słusznej sprawie”, he he.

4 Maja

No to jadę. Za oknem mrygają schłodzone krajobrazy. Śniegu już nie ma od początku marca, a jednak wydaje się, że te pola nie zaznały ciepła słońca. Jakby zawsze było tu pochmurnie. Uwielbiam kolej, rzadko mam okazję jeździć. W ciszy wagonu świat wydaje się odległy, jakby mnie nie dotyczył. Zdarzenia za oknem nie mają wpływu na mój świat. Cisza, szepty, rytmiczny terkot kół. Ułuda bezpieczeństwa i spokoju. Wyciągnięcie na chwilę z rzeki życia.

5 Maja

Przyjechałam do Hollowland. Teraz tylko piesza wycieczka kilka godzin ze stacji. Napiszę, jak dotrę na miejsce. Droga podobno niebezpieczna. Gdy pytałam czy jeżdżą tam dyliżanse, bileter spojrzał na mnie jak na głupią – “nie proszę pani, dyliżanse nie jeżdżą odkąd zmarł Hrabia. Ludzie boją się jechać przez las.” Najwyraźniej łatwiej i bezpieczniej jest maszerować całą drogę! Idioci. Coś tam musi jeździć! Zapytałam, jak do osady jeździ zaopatrzenie. Powiedział, żebym go nie męczyła. Miał strasznie blade usta, pewnie chory na coś. Dałam mu spokój bo spojrzał na mnie jak zbity pies. No to w drogę, dotrę tam choćby i w kucki. Chociaż bilet kolejowy musi mi się zwrócić.

7 Maja

DO KURWY NĘDZY! Spodziewałam się wszystkiego po tym zleceniu, ale chyba mam słabą wyobraźnię!!! Dyliżans JEŹDZI, ale nie tak… kurwa… jak dorwę tego pieprzonego dziedzica to mu wyrwę nogi z dupy!!! Jak mam zabijać ze sznytami zamiast ścięgien?! Może lepiej od razu pójdę do burdla?!? I wezmę  ze sobą tego popierdoleńca!!!

8 Maja

Rozcięte udo boli jak diabli, ale w lokalnym “szpitalu” dostałam antybiotyk, będzie OK. Poleżę tydzień i przyjdzie czas na akcję. Teraz zdążę napisać, o co chodzi. Jutro rozejrzę się trochę po okolicy, poznam ludzi.

Jak na razie poznałam Dismasa, Siostrę Amelię, Doktora Kraussa. I dwóch bandytów na drodze. No i sztylet w udzie. I najjaśniejszą gwiazdę tego spektaklu: pierdolniętego Zarządcę. Ale, po kolei.

Jeszcze w Hollowland okazało się, że nie będę szła sama. Przy wejściu na trakt zaczepił mnie Dismas. Koleś o bandyckim wyglądzie, nieogolony, trochę przybrudzony, zmierzwiony włos, pewność w głosie. Powiedział że też jedzie na pieniądz. Lepiej w dwójkę niż pojedynczo. Trochę gadaliśmy po drodze, ale okoliczności przyrody były nieco niesprzyjające. Kurna, nigdy nie widziałam wzdłuż traktu tylu suchych, kolczastych krzunów. Żeby pójść na stronę trzeba było przerzucić płaszcz przez nie, a potem ubić sobie kijem małą komnatę w zaroślach. Tyle zachodu, żeby sikać! Ale jakby doszło do bójki, muszę mieć pusty pęcherz. Tego się w życiu bardzo szybko nauczyłam. Najpierw szliśmy przez pola. Cholerne nieużytki. Nic dziwnego, że w Hollowland wszyscy chorują. Skoro tyle pól stoi odłogiem, pewnie ludzie żyją tylko z tego, co przywiezie kolej. Jak zasypie tory w zimę to głodują. Pola wyglądały smutno i jak weszliśmy do lasu… auuu. Atmosfera opadła. Wszystko wyglądało jakby było wypalone kwasem. Rośliny niby puszczały liście, mech niby pokrywał runo, ale wszystko było brązowo-szare. Minęliśmy leżące przy drodze padłego konia. Śmierdział na kilometr, obsiadły muchami, zgniły, wsiąkający w glebę. Dismas stwierdził, że musi sprawdzić co go zabiło, no trudno, jak musi to musi. Prawie się porzygałam patrząc, jak zaczyna grzebać w truchle. Stwierdził, że rany są nowe, że jakieś zwierzę zaczęło go pożerać już po śmierci. Eureka, w lesie są wilki albo zdziczałe psy. Dismas chyba chciał mi zaimponować, ale skojarzyłam jego słodki uśmiech ze smrodem gnijącego konia. Zęby zwierzęcia bielały na tle burej ropy. Wybacz, Dismas. Zauważyłam, że w błocie traktu są wyraźne ślady. Tu, w lesie, wilgoć trzyma się gleby dłużej, więc nic dziwnego że nie zauważyłam ich w polu. Prosta linia o ostrych krawędziach. Zupełnie jak koło dyliżansu. Hurra. Niezwykłe, koleś na stacji kłamał, albo był głupi. Ruszyliśmy dalej, słońce już chowało się za ponurym horyzontem, a przed nami była jeszcze godzina spaceru.

Szliśmy w milczeniu. Las był… dziwny. Wczesną wiosnę czuło się tylko po cieplejszym wietrze. Rude i brunatne barwy dominowały każdą część krajobrazu. Szara mgła prześlizgiwała się przez drogę, tym gęstsza, im niżej słońce schodziło ku zachodowi. Jakieś nędzne ptaszyny próbowały ponieść atmosferę swoim śpiewem, ale ćwierkały sporadycznie i niechętnie, tylko upewniając las w cichej agonii. To mi przychodziło na myśl: cicha agonia. Ostatni oddech umierającego Staruszka, szare oczy, tracące blask. Niektóre drzewa wyglądały, jakby ktoś przez ostatnie 60 lat codziennie przychodził je podcinać. Grube, tłuste pnie, krzywe gałęzie, konary obsypane suchymi patykami. Tak, jakby ktoś rozpalił pod nimi ogień i ugasił go, zanim żar strawił żyjące pod korą drewno. I powtarzał tę czynność co roku.

Im dalej w las, tym ciemniej i wilgotniej. I więcej śladów dyliżansu, a nawet odciski kopyt. Modliłam się, żebyśmy nie znaleźli tego dyliżansu w rowie. Chociaż słońce jeszcze nie zaszło, zrobiło się zbyt ciemno by iść bez pochodni. Rozpalona zapałka zajaśniała mocno, jak gwiazda. Ciemność zaczęła zamykać się wokół nas. Poczułam się obserwowana sekundę za późno…

Szelest, stęknięcie. Odwróciłam się aby się zasłonić, za późno. Bandyta już był w locie. Chlasnął mnie celnie po lewym udzie, aż się zwinęłam. Przebiegł za mnie, rzucił się na Dismasa, ale nie dosięgnął go – strzał rozerwał mu twarz. Drugi bandzior wyskoczył z ciemności, zatrzymał się. Dismas przeładowywał spokojnie. Bandzior gapił się, coś zabełkotał pod nosem. W jakim języku? Ślinił się. Jakiś skurcz przeszył mu twarz, spojrzał na mnie i… przejechał go dyliżans. Koń w chorym pędzie wbił się w niego jak w kukłę. Bandzior wylądował pod kołami.

Powóz zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej. Dismas pomógł mi się podnieść, pobiegliśmy. Na stołku siedział suchy, blady i siwy mężczyzna. Ciemność zakrywała mu oczy, ale blask pochodni odbijał się od zębów. Nigdy nie zapomnę tego pierdolniętego głosu. Wysoki, chrapliwy…

– Dziedzic spodziewa się nowych ludzi! Jeśli nie chcecie zostać na noc w tym bagnie… z naszymi przyjaciółmi…! Zawiozę was. – i roześmiał się niewinnie. Śmiał się pod nosem przez całą drogę. Popędzał konia co chwila. Jestem pewna że tamto truchło to poprzednia chabeta, zagoniona na śmierć. Czego ten wariat szukał po nocy? Nas? Skąd wiedział, że idziemy? Cholerny świr!

10 Maja

Rana goi się dobrze. Muszę spisać coś. Osada jest spokojna. Niewiele osób tu żyje. Mają mały kościół. W karczmie dają znośne piwo. Jakiś uchlany w trupa koleś z wielką sznytą na twarzy bełkotał coś o rybach i harpunach. Karczmarz powiedział mi, że zarządca zwariował kilka lat temu, dlatego chichocze bez przerwy. Doktor twierdzi, że śmierć Hrabiego go załamała. Chichot to jedyny sposób żeby nie zwariować… Że niby co…? Nieważne. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Wiem, że przywozi nowych najemników. Nawet nie pytałam co się dzieje ze starymi, widziałam cmentarz. Spytałam karczmarza jak ludzie sobie radzą, skoro na polach nic nie rośnie. “Czasem ktoś przywozi zapasy, a tak to żyjemy z rzepaku”, wyszczerzył się i wrócił do swoich kufli. Najwyraźniej nie dostanę nigdy pełnej odpowiedzi, może liczą że przestanę pytać. No cóż, patrząc po mieszkańcach tego nędznego miejsca, już dawno ktokolwiek przestał pytać. “Odpowiedzi nie ma!!!” rozdarł mordę koleś od ryb. Karczmarz tylko spojrzał spod krzaczastych brwi i westchnął.

– Nie wyrzucisz go? Zaraz burdę zacznie.

– Zaraz padnie na ryj i zaśnie.

Koleś od ryb powrzeszczał chwilę, po czym histerycznie się rozpłakał. Walnął głową o blat stołu, ukrył ją w dłoniach i więcej się nie odezwał.

Mam nadzieję, że będzie z tego pieniądz. Po to tu przyjechałam. Kupę kasy wydałam na bilet. Dobrze, że ten dziedzic płaci za rany w walce i dobrze, że mnie wziął do pracy. Podobno za 5 dni ruszamy do ruin.

12 Maja

W nocy z lasu dobiega zachrypiałe wycie wilków. Dismas miał rację, heh. Coś tam jeszcze żyje, oprócz much i bandziorów. Jeden z najemników schlał się tak mocno, że zniknął prawie na dobę w lesie. Wrócił z poszarpaną ręką.

13 Maja

Śniło mi się, że przyjechałam do domu. Drzwi otworzyła mi matka, chora na serce. Była w szlafroku i z papierosem w ustach. Mówiła, że marchew jej nie rośnie. Był też wuj, stary wojskowy. Stwierdził, że nie wolno mi iść do domku w lesie, bo tam straszy. Poszłam tam z kumplami z dzieciństwa, Jakubem i Georgem. Mówili, że tam jest duch zdeformowanego dziecka które umarło z głodu, duch Barrego. Dom był w kolorach ochry. Widziałam cień tego Barrego w lustrach, ale zawsze jak się do niego odwracałam, był gdzie indziej. Jakub i Georg złapali mnie za rękę, zaczęliśmy uciekać. Wyrwałam się im. Pobiegłam za Barrym, chcąc jego wystraszyć. Uciekał między pokojami. Syczałam na niego jak kot. Nagle się znalazłam pod ziemią, pod domem. Czołgałam się w brunatnych korytarzach, przepełnionych kurzem, wydrążonych jakby przez borsuki. Zobaczyłam Barrego, przyczołgałam się do niego. Chciałam go pocieszyć. Rzucił się na mnie z rykiem.

Musiałam śmiesznie harczeć przez sen, “sycząc” na Barrego, bo obudziłam się spluta jak niemowlę. Głupie sny.

((

Wszyscy są milczący.

(((

Przeraża mnie odpowiedzialność za całą ekipę. Jedno moje potknięcie i mój kompan ma rozchlastaną twarz. Nie zapomnę tych oczu pełnych przerażenia. Nigdy go nie lubiłam, ale

((((((

 To taka zabawa – jak leżę i patrzę tam, gdzie światło ogniska nie sięga, widzę jęzory ciemności przebiegające po konarach drzew, tańczące po twarzach. Widzę, jak ściskają nas za gardła, jak rosną i kurczą się w tętnie oddechu. Czasem mam wrażenie, że w ciemności ktoś gra na organach, wszystko jest natężone i drżące, przepełnione głębokim dźwiękiem na granicy słyszenia.

On chce nas przetrenować. Podobno nikt nie był w twierdzy od tego dnia. On chce, żebyśmy tam poszli. Sprawdzili. Zabili, zaszlachtowali to, co tam znajdziemy. To szaleństwo, ha! Ha! Dziesiątki oczyszczonych korytarzy, po co? Zawsze jak wracamy, oni już tam są! Czekają. Skąd przychodzą?! Dlaczego się pojawili?! DLACZEGO my…

((#(,z.

Tysiąc trzysta osiemdziesiąt, tysiąc trzysta osiemdziesiąt jeden, tysiąc trzysta osiemdziesiąt dwa, tysiąc trzysta czterdzieści skończyły się pochodnie, ostatnia zaraz zagaśnie.. słyszę te plugawe szepty, ale już nie wiem czy to oni czy to sama ciemność. Już nie pamiętam jak wygląda słońce i mój dom. może zawsze byłam tu. skąd mam wiedzieć, jak mam zrozumieć?! Ból przeszywa mi czaszkę, wystarczyło wziąć jedne kilof, kurwa mać, jeden pieprzony kilof…!!! Już nie mogę, słyszę…  )fv4_–s–;;q;